sobota, 7 czerwca 2014

NIE ŻYJĘ...?

Witam wszystkich :3 Jak widać, tego posta pisze właśnie zombie. To straszne, jak dawno tu pisałam. Obawiam się, że zakładanie drugiego bloga, konta na DA i strony na facebook'u nie sprzyja zbyt kreatywności i rozwijaniu się. Kompletnie nie mam o czym pisać. Wszystko, o czym tu bym napisała, i tak znajduje się już z pewnością na abstracttwins.blogspot.com lub facebook'u/DA. Może będę tu czasem coś zamieszczać, ale to, że ten blog jest blogiem umarlaka, to już rzecz pewna. Cóż, może by tu coś naskrobać co ostatnio się u mnie dzieje...
O, ważna rzecz! Zaczęłam się tak jakby przepoczwarzać [w sensie przepoczwarzam się z motyla w poczwarkę czy coś w ten deseń]. Jak by nie było, staram się zachowywać jak dziewczyna. W ostatnim tygodniu, gdy szykowałam się do szkoły, robiłam sobie warkocz [zamiast siedzieć na dupie i czytać mangi, a to, że miałyśmy przez 4 na 5 dni szkolnych na 8:50 to już inna bajka], wczoraj po południu coś mi strzeliło i nawet zakosiłam mamie tusz do oczu i maznęłam nim po rzęsach [trzeba już się uczyć malować!]. Z natury i tak mam dosyć długie i czarne rzęsy, ostatnimi razy, jak próbowałam, były kosmicznie długie i brudziły mi okulary [cóż za tragedia, trzeba z tym iść do Trudnych Spraw].Poza tym praktycznie całe popołudnie łaziłam po domu w spódniczce [prawdziwej, z falbankami!], którą zmieniłam na dżinsy tylko, gdy wyszłam wieczorem na dwór [oł je!, taki nołlajf jak ja wyszedł wieczorem a dwór i to na spacer]. W tym wszystkim zakosiłam mamie koturny i łaziłam w nich po domu, żeby potem nie łazić w butach na obcasach jak koń - gdy byłam w zeszłym tygodniu u babci i poszłyśmy do kościoła, jedna dziewczyna była w koturnach [na dodatek była ze swoim chłopakiem] i tak szkaradnie łaziła, że głowa mała. Zwieńczeniem dnia było użycie prawdziwej i jak najprawdziwszej odżywki do włosów [a konkretniej: dwóch].
Ja się zaraz załamię...
Historia z innej beczki: mamy kocięta. Tak gdzieś od 10 maja. Zaraz, jeszcze tu o tym nie pisałam... .No to będzie długi akapit.
Dawno, dawno temu, żyły sobie w pewnym domu trzy koty: Szarusia, Węgielka i Puszek. Węgielka i Puszek byli dziećmi Szarusi, Węgielka z pierwszego miotu Szarusi a Puchon z drugiego. Pewnego kwietniowego dnia ich właścicielka, Julia, zauważyła, ze Szarusia styła się wręcz potwornie. Dziewczynka oznajmiła więc z głupią miną "Ona jest w ciąży!". Łaziła potem wokół kocicy na paluszkach, robiła zamieszanie wokół niej. I nagle, pewnego majowego piątku, Julia zauważyła, że Szarusia schudła - zauważyła to, gdy kocica przechodziła przez przerwę w drewnianej balustradzie [ok.10 cm], przez którą we wcześniejszych tygodniach już nie mogła przeleźć. Zdumiona i zachwycona tym zjawiskiem [przechodzeniem przez przerwę w drewnianej balustradzie] Julia oznajmiła "Ona urodziła!". Julia pobiegła więc do taty, żeby poszedł do Jaskini Ciemności i Prawdziwego Zła - suteryny, gdzie to Szarusia już trzy mioty urodziła w pewnym wielkim pudle. Jaka była jej rozpacz, gdy tata wszedł, zajrzał do wielkiego historycznego pudła, miejsca narodzin tylu już kociąt i, drapiąc się w głowę, powiedział "No nie ma ich". Julia i Paulina [jej siostra, która cały czas pałętała się z tyłu opowieści] prawie się popłakały, na szczęście w bezpiecznej odległości minimum 10 cm od progu suteryny. Potem tata pędem leciał na zakupy, i tyle go widzieli. Wtedy to w głowach dziewczynek zrodził się mroczny plan. "Przecież kocięta na bank tam powinny być, nawet Szarusia drapie do drzwi suteryny". Wtedy to dziewczyny zrobiły najodważniejszą rzecz w swoim życiu - weszły do suteryny.
Suteryna znana jest z tego, że mieszka tam prawdziwe Zło. Pająki. Dziewczynki, zlane zimnym potem, widzące oczyma duszy kosmate odnóża spacerujące po ich głowach, przekroczyły próg Siedziby Zła. Ostrożnie podeszły do wielkiego pudła, zapaliły zapajęczynionym wyłącznikiem światło, i w migocącym świetle ujrzały cztery drobne sylwetki, tulące się do Szarusi.
No i tyle, jeśli idzie o spostrzegawczość naszego taty. Pochylał się nad pudełkiem, zaglądał do środka i ich nie zauważył -.-' . Potem obiegałyśmy się tam więcej niż w ciągu całego naszego życia. Miałyśmy wtedy 7 kotów. Jednakże, zapomniałyśmy o Węgielce, która, nie chcąc być gorsza od matki, urodziła tydzień później trzy kocięta plus jedno martwe :(
I tu zaczyna się mroczna część. Gdy przyszłyśmy zabrać martwe kociątko, okazało się, że... zniknęło. nigdzie go nie było. pomyślałyśmy wtedy, że to kocice je gdzieś wyniosły. Węgielce zostały jeszcze trzy: rudy i dwa czarne. Jednak następnego dnia, gdy przyszłyśmy do suteryny, okazało się, ze w nocy zniknęło kolejne ŻYWE kociątko - to rude. Zmartwiłyśmy się, myślałyśmy, że zdechło. Ale następnego dnia zaginęło trzecie kociątko, a Węgielce został już tylko jeden kotek. Zostałoby to zagadką do końca życia, gdyby nie nasza spostrzegawczość i Wielki Wiarus [nasz pies, jakby co]. Już wcześniej widziałyśmy, że w drugim pomieszczeniu suteryny jest coś rozwalone. [uwaga, jak ktoś nie lubi makabry niech lepiej tego nie czyta]. Myślałyśmy, że kocice przyniosły jakieś mięso albo zagryzionego ptaka, bodajże kreta. Ja prawdę mówiąc myślałam, że przyniosły jakieś MIĘSO - tak to wyglądało. Czerwone mięso, rozbebeszone na środku suteryny. Ale gdy zginęło trzecie kociątko, podeszłyśmy zobaczyć, cóż to jest. Rozwalone, czerwone... I wtedy zobaczyłyśmy TO. Malutką łapkę, leżącą oderwaną obok jakiejś czerwonej masy. Już nie było wątpliwości co to jest,a raczej czym było. Rycząc, pobiegłyśmy do taty i zawołałyśmy go tam. Jak zobaczył, co zostało z kociątek, nieźle zaklął. Od tamtej pory kocięta na stale nocują w naszym pokoju, kocice już się przyzwyczaiły do nowego domu. Niemniej, to nie koniec tej historii [Jakby co, to wszystko wydarzyło się naprawdę]. Jakiś tydzień, dwa tygodnie później, wieczorem Wiarus zrobił aferę. Tata nam powiedział, że Wiarus zagryzł kunę. Pobiegłyśmy z latarką ją zobaczyć i zobaczyłyśmy, że to najprawdziwsza kuna - jeszcze dychała. Tata zakrył ją skrzynką, przez noc zdechła i rano ją wyrzucił. To wyjaśniło wszystko. Wcześniej łamałam sobie głowę, co zrobiło to kociętom Węgielki. No i wszystko jasne. To była kuna, która jakimś podziemnym przejściem przelazła do suteryny. Dzielny Wiarusek, zagryzł gada :3
No i się skończyło. Obecnie w pokoju mamy koniec świata, bo kocięta wyłażą z pudełka - to znaczy, tylko te Szarusi, kotek Wegielki [nazwałyśmy go Miu, ze względu na jego sposób miauczenia] jest jeszcze za mały. Kocięta Szarusi wabią się Pieszczoch, Księżniczka, Szelma i Śpioch. No i dam parę przedwczorajszych zdjęć:

Śpioch. Nazwałyśmy go tak, bo gdy był mały, dużo spał. On jest taki mój <3


Szelma - jest przeurocza, prawda? ^^ Zawsze się rozbija po reszcie i ich bije, dlatego "Szelma"


Księżniczka - przepiękna, prawda? Na początku strasznie wrzeszczała, gdy brało się ją na ręce, ale już się uspokoiła i nawet czasem łazi za mną po pokoju.


No i pieszczoch. Na początku miał być Rudy, ale jest pieszczoch. Zawsze, gdy Szarusia jest w pudełku, łazi do niej "dać buzi". Często też daje się Szarusi umyć. On jest taki pieszczoch do mamusi <3


No i Miu - jest młodszy o tydzień, więc jest nadal trochę łajzowaty. Ale już m się  formuje łepek i uszka. On to jest hardkor w ogóle. Nie mogłyśmy się doczekać, aż kocięta otworzą oczy. Czekałyśmy, czekałyśmy i nic. Wreszcie otworzyły -nie po kolei, po jednym oczku, nie do końca. Raz biorę go na ręce, jakieś dwa dni po tym, jak ostatnie z kociąt Szarusi otworzyło oczy - i się na mnie patrzy bobas! Hardkor dwa dni po kociętach Szarusi otworzył oczy, mimo, ze jest młodszy o tydzień. W ogóle, mama spekuluje, że jest synkiem takiego puszystego kota, który też jest na naszej ulicy, i mama ma nadzieję, że będzie miał taką fajną, długą sierść.
No i w sumie tyle o nich. Już latają po pokoju, odkurzają wszystkie zakamarki, więc trzeba uważać, żeby na nie nie wdepnąć.
No i mówiłam, że będzie długi akapit...